Marcel Frątczak: Jestem prawnukiem mordercy – ale też prawnukiem ofiary morderstwa

Jak dziecięce zabawy zapowiadały jego twórczą przyszłość, kto kształtował jego literacki gust, trudne rodzinne historie, z którymi rozprawia się w swojej powieści, co odróżnia go od „wilka stepowego”, a także o tym, co ma wspólnego Łódź z Nowym Jorkiem – o tym wszystkim w rozmowie z Marcelem Frątczakiem, autorem powieści kryminalnej „Zamglone”, która 3 kwietnia ukaże się nakładem Wydawnictwa Niebieskiego.
Pamiętasz, kiedy zamarzyło ci się, żeby zostać pisarzem?
Gdy czytałem autobiograficzną „Opowieść o miłości i mroku” Amosa Oza, uderzył mnie opis jego dziecięcych zabaw. Było mi to bardzo bliskie i wydaje mi się, że upodobanie do pewnych zabaw w dzieciństwie może zdradzać rodzący się imperatyw twórczy.
Jakie zabawy masz na myśli?
Mój kolega na przykład organizował codziennie gry, polegające na udawaniu, że bierze się udział w przygodach – takie sesje RPG w realnym świecie. W gruncie rzeczy chodziło o wspólne snucie opowieści. Bardzo chciałem przejąć po nim kiedyś pałeczkę narratora. Ale potem wszyscy pokłócili się o jakąś błahostkę i to się skończyło. Poza tym dużo zmyślałem. Nie znałem swojego ojca, więc w przedszkolu opowiadałem kolegom, że mój tata podróżuje po świecie i że umie czarować. Potem, kiedy mama kupiła pierwszy komputer, zacząłem pisać opowiadania.
A co i kogo lubiłeś czytać?
Jestem z pokolenia, które dorastało razem z Harrym Potterem. Miałem pięć lat, kiedy dostałem od mamy „Kamień filozoficzny”. Potem naturalnie przyszli inni autorzy fantasy: Tolkien, Lewis, Gaiman, Pratchett. Bodajże w czwartej klasie zabrałem z biblioteczki mamy polską, obyczajową książkę „Zupa z ryby fugu”. Z tego co pamiętam, opowiadała o in vitro i surogatkach. Bardzo się wciągnąłem – otworzył się przede mną świat dorosłych, ich myśli i problemów. Mniej więcej w tym samym czasie moja przyjaciółka z wypiekami na twarzy pokazała mi „Amerykańskich bogów” Gaimana. Były tam sceny seksu i padały słowa takie jak „dziwka”. Oczywiście robiło to wrażenia. No ale tak, dzieciństwo to głównie fantastyka.
A kryminały?
Z kryminałów podobali mi się Larsson, Christie, potem Mankell, Galbraith i flirty, jakie uprawiali z tym gatunkiem, autorzy „niekryminalni”, Świetlicki czy Witkowski. Jak widać, nie ma w tym zbyt wiele historii z policjantami w roli głównej. Dlatego Łódź w uniwersum „Zamglonego” jest trochę jak Gotham, policja sprawia wrażenie skorumpowanej, a ich działania są niewystarczające. Michał Dziedzic i Agata Kryspin to oczywiście łódzkie odpowiedniki Batmana i Kobiety Kot.

fot. M. Hałas
Ciekawe porównanie! (śmiech) Łódź to także miejsce szlifowania twojego warsztatu literackiego.
W 2013 roku trafiłem na warsztaty literackie do Domu Literatury w Łodzi prowadzone przez Rafała Gawina, Przemka Owczarka i Macieja Roberta. Pamiętam, że pierwszymi książkami, jakie zadał mi do przeczytania Przemek, były: „Szumy, zlepy, ciągi” Białoszewskiego, „Przez rzekę” Stasiuka i „Podróż do kresu nocy” Celine’a. Pokazuje to jasno, w jakim kierunku byłem popychany – zresztą skutecznie. Odbiłem się wtedy na jakiś czas od literatury gatunkowej, poznawałem klasykę, awangardę, potem oczywiście przyszedł moment podpatrywania, jak piszą inni i śledzenia na bieżąco tego, co wydawało się wówczas w Polsce.
Jak wyglądała droga do pierwszych publikacji twojej twórczości?
Mam za sobą kilka nieudanych prób zadebiutowania, również takich, gdy „prawie się udało”. Jestem świadomy, że zwykle ta ścieżka wymaga dużych pokładów cierpliwości i zawzięcia. Pokrzepienia można szukać w doświadczeniach wcześniejszych pokoleń twórców. Od dziesięciu lat czytam po kawałku opasły zbiór listów Kerouaca i Ginsberga. W pewnym sensie rozbrajają mit. Na pewno nie było jak w żadnym hollywoodzkim filmie o beatnikach, bo w rzeczywistości musieli się bardzo nagimnastykować, a wręcz stawać na rzęsach, żeby ktoś zechciał coś przeczytać, opublikować czy zrecenzować. Polecam przeczytać ten zbiór każdemu aspirującemu twórcy. Szczególnie jeżeli – tak jak ja – zjadł zęby na czytaniu odpowiedzi odmownych.
Jak wygląda twój proces twórczy?
Dużą wagę przykładam do postprodukcji, do szlifowania. W ten sposób można wydobyć z tekstu motywy i symbole, o których istnieniu nie miało się zielonego pojęcia w fazie pisania.
A jak było w przypadku „Zamglonego”?
Tu kluczowa okazała się preprodukcja. Zanim zacząłem, miałem już stworzony szczegółowy plan każdego aktu, karty bohaterów itp., a jednak po napisaniu pierwszej części (powieść podzielona jest na cztery) poczułem, że bohaterowie, mimo wstępnych założeń, zachowują się trochę inaczej niż sobie to zaplanowałem. Zaktualizowałem więc ściągawki i zacząłem od nowa – tak, żeby czytelnik nie miał poczucia improwizacji i zbytniej swawoli.
Skąd w ogóle pomysł na fabułę tej powieści?
Istnieje konkretne źródło, pewna historia krążąca po Łodzi. Ale nie mogę powiedzieć nic więcej, bo zepsułbym zabawę potencjalnym czytelnikom.
Ok, to chociaż słowo o Łodzi, która jest twoim rodzinnym miastem, a w którym dzieje się akcja „Zamglonego”.
Jest taki film o Patti Smith, „Sen życia”. Piosenkarka mówi w nim wieloma głosami: głosem japońskich świątyń, pamiątek z dzieciństwa, przede wszystkim jednak głosem Nowego Jorku i innych legend – artystów, którzy przybyli do miasta przed nią i wobec których podziw staje się napędem filmu. Patti recytuje więc poezję Allena Ginsberga i śpiewa balladę Boba Dylana. „Nowy Jork to miejsce, które mnie uwiodło, Nowy Jork to miejsce, które mnie uformowało i które mnie zdeformowało (…), Nowy Jork to też miejsce, które kocham” – mówi Patti. Jeśli zamienisz Nowy Jork na Łódź, to mogę podpisać się pod tymi słowami. W ciągu tych niespełna dwudziestu siedmiu lat Łódź odsłoniła przede mną swoje skarby i sekrety. Jestem tym miastem i ono jest mną, a zainteresowanych oprowadzaniem odsyłam do „Zamglonego”.

fot. M. Hałas
Brzmi intrygująco… Z jakimi własnymi życiowymi dylematami rozprawiasz się poprzez pisanie?
Sądzę, że to jeden z motorów napędzających każdego z nas, podobnie jak potrzeba uznania i pokazania wszystkim prześladowcom z dzieciństwa: „spójrzcie, gdzie teraz jestem”. Mówiąc zupełnie szczerze, nie muszę szukać daleko, żeby mieć z czego czerpać. Moja rodzinna historia: pradziadek zamordował prababcię. Cierpiał na zespół Otella, czyli paranoiczną zazdrość wywołaną nadużywaniem alkoholu. Prababcia chciała go zostawić. Umówił się więc z nią w łódzkim parku Źródliska pod pretekstem zwrócenia jej futer. Tam ją udusił. W dzieciństwie zawsze fascynował mnie nagrobek prababci – było tam napisane, że „zginęła tragicznie w wieku 27 lat”. Kiedy pytałem dorosłych, o co chodzi, sznurowali usta. Poznałem prawdę dopiero jako nastolatek. Niesamowite jest to, że pradziadek trafił do aresztu i umarł tam w dzień pogrzebu prababci. Ich córka, czyli moja babcia, została zabrana do domu dziecka. Podobno inne dzieci wyśmiewały ją i nazywały Żydówką, bo lubiła jeść surową cebulę. Można sobie chyba łatwo wyobrazić, jak długim cieniem kładą się takie wydarzenia na życiach następnych pokoleń. Jestem prawnukiem mordercy – ale też prawnukiem ofiary morderstwa. Moja mama pracuje teraz w szpitalu psychiatrycznym jako asystentka zdrowienia, wspiera ludzi w przechodzeniu kryzysów. Ja w swoim pisaniu biorę na warsztat takie tematy. It runs in the family.
Dlaczego o historiach bohaterów „Zamglonego” zdecydowałeś się opowiedzieć za pomocą kryminału?
Przed „Zamglonym” trwała u mnie faza na pisanie opowiadań. Od pewnego czasu zaczęły pojawiać się w nich trupy i noże, więc to było naturalne przejście. W kryminale fascynuje mnie zdolność niektórych autorów do dozowania informacji, stopniowego wciągania czytelnika w swój świat. Kiedy przyszedł do mnie pomysł na „Zamglone”, od początku czułem, że właśnie tędy droga.
„Zamglone” to twój powieściowy debiut. Jakie wiążesz z nim nadzieje?
W ciągu ostatnich dwóch lat wziąłem udział w kilku wydarzeniach około kryminalnych. Mam wrażenie, że w Polsce istnieje teraz subkultura wyznawców tej tematyki, tworzona przez ludzi zainteresowanych zbrodnią, kryminałami i true crime. Ci ludzie dużo już czytali i widzieli. Mają sporą wiedzę. Sądzę, że nie tak łatwo ich zaskoczyć i zachwycić. Oczywiście życzyłbym sobie, żeby „Zamglone” miało dobre lądowanie w tym środowisku. Jednak idealny scenariusz ziściłby się wtedy, gdyby czytelnicy patrzyli na tę książkę w różnych kontekstach. Niekoniecznie tylko przez pryzmat suspensu i zagadki. Chciałbym, by trafiła także do tych, którzy wciąż kręcą nosem, kiedy słyszą „literatura gatunkowa”. I którym wciąż się wydaje, że to gorszy sort.

fot. M. Hałas
Tego ci życzę! Pracujesz już nad kolejną książką?
Nie odkrywajmy tak od razu wszystkich kart. Wróćmy do tego pytania za jakiś czas.
Czyli piszesz! A co robisz, gdy nie czytasz i nie piszesz? Jak najchętniej odpoczywasz?
Niestety wydaje mi się, że jestem typem nakierowanym na różne formy kultury, który poza nimi nie ma żadnych innych prawdziwych zainteresowań. Najlepiej odpoczywa mi się w gronie bliskich, najlepiej w mieszkaniach ze zgaszonym górnym światłem (lampka i świeczki mogą być), ewentualnie w ciemnych lokalach. Ale żeby nie było, że jestem jeden do jednego wyjęty z „Wilka stepowego”, to lubię też chodzić na solarium i jeździć po mieście na deskorolce, za dnia, w pełnym słońcu.
Rozmawiał Przemysław Radzyński | Wydawnictwo Niebieskie
„Zamglone” Marcela Frątczaka dostępne już w przedsprzedaży:
ostatnie wiadomości

Marcel Frątczak: Jestem prawnukiem mordercy – ale też prawnukiem ofiary morderstwa

Czwarta powieść Marcina Grzelaka – zapowiedź 2025

BIOGRAFIA KAZIMIERZA KMIECIKA! – Zapowiedź 2025

Zaczytanych Świąt!
